Avatar - Legenda Aanga


#1 2012-12-28 17:05:43

Shay

Avatar

37075627
Call me!
Zarejestrowany: 2010-03-14
Posty: 2648
Punktów :   

Different stories.

Tak więc... To opowiadanie będzie o ludziach z eventu oraz ŚA, jego akcja toczy się mniej więcej 3 lata po wydarzeniach ŚA. Wspominają oni swoje dawne dzieje, przyjaciół, miłości i mają całkowicie nowe przygody. Zatem zapraszam do czytania!

1.    Wspomnienia
(Sam’s point of view)

Wiesz, większość osób trzymam raczej na dystans. Nie lubię zbliżać się do ludzi, a oni nie lubią zbliżać się do mnie. I koegzystujemy sobie razem, starając się ograniczać kontakty do absolutnego minimum.  Nie wadzimy sobie nawzajem, udajemy, że jesteśmy dla siebie powietrzem – ja nie istnieję w ich świadomości, a oni nie istnieją w mojej.
Myślę, że to dosyć trafna procedura. Nie trzeba się wysilać na grzeczność, na skrupuły, na mówienie „proszę”, „przepraszam”, „dziękuję”, nie trzeba użerać się z ludźmi, którym tak naprawdę ma się ochotę przywalić w pysk.
Niestety, to rowiązanie ma jeden jedyny, aczkolwiek istotny, feler.
Strategia unikania jest bardzo podatna na chaos deterministyczny. Czyli na drobne zmiany… zmieniające bieg rzeczywistości. Wystarczy jeden dureń, który będzie chciał się do ciebie zbliżyć, wbrew groźbom i ostrzeżeniom, by cały plan działania rozsypał się w proch i w pył.
No i cóż… Spotkałam takiego durnia. Mój algorytm, którego używałam całe lata i który zazwyczaj się sprawdzał, zawiódł. Zbliżyłam się do kogoś. A ten ktoś do mnie.
Mojego durnia poznałam jako pięciolatka. Miał wiecznie rozczochrane białe włosy, piękny uśmiech mlecznych zębów i te jego błyszczące zielone oczy. Wyglądał dosyć niepozornie, jak na osobę, która miała zniszczyć mój plan działania.
Z charakteru był jeszcze bardziej niepozorny i zdawałoby się – zupełnie niegroźny. Trochę nierozgarnięty, uśmiechał się głupkowato, na widok jedzenia reagował natychmiastowym rzuceniem się w jego kierunku, ciągle wykręcał mi i reszcie dziewczyn, które bawiły się na placu, jakieś numery.
Gdy na niego patrzyłam, nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, że kiedyś – jak już będzie miał paręnaście lat – będzie w stanie postawić na głowie mój cały świat.
Toshiro, bo tak nazywał się ten dureń, był chyba jedyną osobą, który chciał ze mną rozmawiać. Z tą dziwną małolatą, która miała zawsze przy sobie scyzoryk podebrany z komody w pokoju ojca i pierwsze wydanie „Czasu wojny”, które czytała z nabożnym wręcz uwielbieniem. 
Nie byłam wymarzoną towarzyszką rozmów ani zabaw, powiedzmy sobie szczerze. Zawsze przebywałam gdzieś daleko od świata zewnętrznego.
Ten głupek jednak się uparł, że chce się ze mną zaprzyjaźnić. Dosłownie, przyszedł do mnie któregoś razu i powiedział ‘Hej, chciałbym się z tobą pobawić. Mogę?’. Obrzuciłam go najgorszym z moich lekceważących spojrzeń, ale w końcu wstałam, odłożyłam swoją książkę na bok i spytałam, w co się będziemy bawić… Minęło nam na zabawie parę dobrych godzin. W końcu nasze miasteczko zaczął ogarniać mrok, więc musieliśmy się pożegnać. Każde z nas musiało wrócić przed zachodem słońca do domu.
Byłam jeszcze wtedy zbyt nierozgarnięta i niemądra, by zauważyć, że to małe diablę mnie przechytrzyło. Że naruszyło mur, który zbudowałam wokół siebie. Że sprawiło, że… się zakochałam.
Już jako mała dziewczynka, która ledwo odrastała od ziemi, miałam do niego słabość. Gdy on mnie prosił o wyjście, potrafiłam dosłownie wyskoczyć z pokoju, odrzucić wszystkie książki na bok, nie zasznurować butów, nie założyć bluzy, nawet nie mówić słowa tacie o swoim wypadzie na plac zabaw, gdzie czekał na mnie Shiro.
Myślałam, że z wiekiem to wszystko przejdzie, ale jak się później okazało – wcale nie przeszło. Wręcz przeciwnie. Im więcej miałam lat, tym więcej miejsca w mojej głowie zajmował Toshiro, a mniej potrzebne rzeczy. Takie jak arytmetyka, algebra, logika i historia.

- Tak… - powiedziałam do siebie, sącząc drogie wino i leżąc na podłodze szopy, znajdującej się na moim podwórzu. – To ci dopiero historia…
Rozmyślałam sobie w spokoju, otoczona przez wszechobecny bałagan, walające się butelki po moim ulubionym winie i wagony papierosów.
Wiem, że to wstyd, by szesnastolatka robiła aż taki bałagan. Starałam się tam od czasu do czasu sprzątać, jak dotąd z mizernym skutkiem. Moja motywacja do sprzątania i wykonywania obowiązków jest dosyć słaba, żeby nie powiedzieć, że żadna.
Stwierdziłam jednak, że trzeba się podnieść i zrobić wreszcie coś pożytecznego, a nie tylko upijać się winem. Szybko stanęłam na nogi i uśmiechnęłam się lekko. Nadal nie wypadłam z formy.
Zbliżyłam się do worka treningowego i uderzyłam go parę razy, wydając przy tym pojedyncze, zduszone okrzyki.
Musiałam trenować, jeśli chciałam otrzymywać intratne kontrakty ze strony ludzi, którzy chcieli… „załatwić” pewne sprawy ze swoimi wrogami. Tego właśnie wymagał ode mnie mój zawód – gotowości do poświęceń, odwagi, inteligencji, mocnego charakteru, odpowiedniej psychiki i oczywiście sumienności w treningach.
Łowcy głów – bo to właśnie jest mój zawód -  muszą być tacy… wszechstronni, inaczej ich powodzenie będzie zależało tylko i wyłącznie od czynników losowych, czyli od tak zwanego „widzimisię” pracodawców. Oczywiście, nie wszyscy, którzy pracują w moim zawodzie cechują się wcześniej wymienionymi przeze mnie cechami. Jest parę przypadków odstępstw od tych reguł, ale zdarzają się one niezwykle rzadko. Z góry można stwierdzić, że człowiek, który jest kaleką bądź zwyczajny nieuk czy też tchórz mają bardzo małe szanse, o ile nie zerowe, by zostać pełnoprawnym łowcą.
Ja jednak posiadam te cechy.
Potrafię poświęcić swoje życie prywatne dla zawodowego – ba, to drugie sprawia mi więcej przyjemności od tego pierwszego.
Jestem odważna – ale nie wiem, czy to spowodowane tym, że niczego się nie boję czy też tym, że do tej pory nie spotkałam tego, co będzie wywoływać we mnie przerażenie.
Jestem chyba inteligentna – z zaznaczeniem słowa „chyba”.
Mam mocny charakter – tak mocny, że większość ludzi stara się mnie unikać, ze względu na to, że często mówię to, co mam na myśli. Nie, nie często. Zawsze mówię to, co mam na myśli
Odpowiednia psychika… Tutaj musiałabym się zastanowić. W zasadzie to nigdy nie byłam osobą do końca zrównoważoną, ale trzymam się jeszcze na granicach normalności. Ledwo, ledwo, ale trzymam.
Sumienność… Ogólnie to z sumiennością jestem na bakier. Bo widzisz - jedyną czynnością, którą wykonuję codziennie, regularnie i dokładnie jest mycie zębów. Może to trochę wstydliwe, ale mnie udaje się robić mniej więcej tyle rzeczy. Pozostałymi zajmuje się raczej w sposób nieregularny i chaotyczny. Nie cieszy mnie to, ale cóż… Chyba mam to przebaczone, ze względu na szereg moich innych zalet?
Okładałam worek pięściami dalej, trafiając w niego co raz mocniejszymi ciosami. Całkiem dobrze mi szło, jak na kogoś, kto bardzo rzadko się przykładał do treningu.
Nadal myślałam na temat tych wszystkich perypetii, które zdarzyły się wcześniej.
Widzisz, w pewnym momencie życia ja i Shiro… no cóż, nasze drogi się rozłączyły. Wylądowaliśmy w całkowicie różnych miejscach świata, więc raczej nie mieliśmy okazji, by się czasami spotkać i pogadać.
Po pewnym czasie jednak szczęście nam dopisało... Koniec pieśni. Pewnie, że chciałbyś wiedzieć o mnie wszystko, ale nie przesadzajmy. Trochę prywatności należy się nawet mi.

Offline

 

#2 2012-12-28 19:40:20

 Nathaniel

Użytkownik

7995310
Skąd: Śląsk
Zarejestrowany: 2012-09-03
Posty: 50
Punktów :   -1 
Żywioł: Woda
Wiek: 16 Lat
WWW

Re: Different stories.

Zawsze przebywałam gdzieś daleko od świata wewnętrznego.

Nie wiem, czy dobrze, ale wydaje mi się, że powinno być świata zewnętrznego... Tak mi się tylko wydaje. xD

Ten rozdzialik to swoista autocharakterystyka postaci zacnie napisana. Przyjemnie się ją czytało, na prawdę. Niekiedy niektóre skomplikowane słowa można by zamieścić na prostsze, nie temu, że ich nie rozumiem (bo rozumiem), tylko po co komplikować sobie (i innym) życie? xD A opowiadanie zapowiada się rewelacyjnie. Teraz nie tylko Ty będziesz nękać mnie na gg o nowy rozdział, ale też na odwrót. C:


http://img1.besty.pl/static/1748874.gif

"And we had magic and this is tragic
You couldn't keep your hands to yourself


I feel like our world's been infected
And somehow you left me neglected
We've found our lives been changed
Babe, you lost me"

Offline

 

#3 2012-12-29 21:15:54

Shay

Avatar

37075627
Call me!
Zarejestrowany: 2010-03-14
Posty: 2648
Punktów :   

Re: Different stories.

2.    To tylko ja.
(Kaori’s point of view)

Nie zaskarbiam sobie sympatii ludzi. Chociaż tak bardzo tego chcę, nigdy tego nie dostaję. Tak bardzo pragnę się z kimś zaprzyjaźnić, zdobyć czyjś podziw, czyjąś sympatię… ale po prostu nie wychodzi.
Nie wiem, co ze mną nie tak. Może pragnę tego aż za mocno? Może wychodzi to sztucznie? Chciałabym znać odpowiedź na te i inne pytania, ale teraz mogę się jedynie domyślać. Może kiedyś odkryję, o co w tym wszystkim chodzi…
Bo to nie jest normalne, że już od najwcześniejszych lat dzieciństwa jestem… na drugim planie. Wiesz, ludzie zawsze woleli kolegować się z moją młodszą siostrą – przebojową i zawsze uśmiechniętą. Ja, chociaż byłam starsza, byłam tylko… no nie wiem… dodatkiem?
Moi rodzice, widząc to, że z moim „pędem” do nawiązywania relacji międzyludzkich męża szybko nie znajdę, postanowili mnie oddać do zakonu. Miałam się tam modlić, odkrywać tajemnice reinkarnacji, jeszcze raz modlić i posługiwać. Jak każda dobra córka swoich rodziców. Protestowałam wprawdzie, ale rodzice szybko dali mi do zrozumienia, że nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. Niby pokornie się zgodziłam, bo dałam na siebie włożyć habit i zmusić się do porannego wstawania, którego tak bardzo nienawidzę… Wydawało się, że przyzwyczaiłam się do bycia kapłanką i kręcenia się po korytarzykach klasztoru, ale…
Powiedzmy, że szybko mi się tam znudziło. Ciągnęło mnie do innego życia – żeby co noc być w innym miejscu świata, by podróżować, poznawać ludzi, zakochać się… Dużo myślałam o tym na codziennych medytacjach. Po dwóch tygodniach mojego pobytu w zakonie postanowiłam spakować bagaże i gdy nastanie noc, uciec. Zawsze byłam dosyć wysportowaną osobą, wyjście z mojej klasztornej celi sprawiło mi trochę trudności – sami rozumiecie, habit – ale w końcu znalazłam się na zewnątrz.
Nocne powietrze było lodowate, klasztor znajdował się bowiem niedaleko szumiącego morza. Przezwyciężając w sobie chęć schowania się w jakieś ciepłe miejsce, zaczęłam biec, podciągając habit aż za kolana. Z ulgą stwierdziłam, że już nikt nie będzie za mnie decydował i mówił mi, co mam robić. Nie cierpię, kiedy inni mówią mi, co mam robić.
Uśmiechałam się do siebie, gdy uciekałam. Czułam, jak krew buzuje mi w żyłach i te emocje uderzają do głowy.  Cały świat był u moich stóp.
Uciekłam.
Szybko dowiedziałam się, gdzie właściwie się znajduję. To nie była żadna spokojna mieścina niedaleko morza, tylko tętniąca życiem metropolia z portem, wieloma karczmami, zamtuzami i miejscami, gdzie zbierały się piękne dziewczyny w ścielących się po ziemi sukniach i mężczyźni ubrane w ciemne garnitury, które musiały kosztować krocie.
Przechodziłam obok nich, starając się chować w ciemności nocy. Mój habit zbytnio zwracał na siebie uwagę, musiałam go jak najszybciej zrzucić. Nie chciałam się znaleźć znowu w klasztorze, w tym więzieniu, gdzie przełożona traktowała nas jak śmiecie. I nie chciałam wysłuchiwać wyrzutów rodziców, które zapewne by nastąpiły.
W obawie przed tym, że moja wielka ucieczka może zakończyć się szybciej niż się zaczęła, schowałam się w głośnej karczmie, wypełnionej po brzegi ludźmi, pijanymi i trzeźwymi, kobietami i mężczyznami.  W uszach momentalnie zabrzmiała mi jedna z pijackich piosenek. Znałam ją.
Pamiętałam tą piosenkę z wielkich popijaw, które urządzał ojciec w naszym domu. Jego znajomi i on śpiewali ją głośno, a ja z mamą uśmiechałyśmy się tylko, starając się zakryć prawdziwe emocje, wytrzymać odór wódki, to, że drogi, ręcznie robiony dywan jest zaplamiony wymiocinami, że ulubiony kubek Mariko jest rozbity w drobny mak, że mój pokój jest cały zdemolowany.
Nienawidziłam wszystkiego, co przypominało mi dom. Nie wzięłam ani jednej pamiątki, ani jednej rzeczy, która przypominałaby mi  to miejsce, żadnego zdjęcia…  Po prostu chciałam zapomnieć, jak najszybciej to, co się działo w domu. Chciałam zapomnieć, że moi rodzice jeszcze żyją, że mają tyle oczekiwań w stosunku do mnie, wymazać z pamięci tą małą s*kę, którą ludzie nazywają moją siostrą…
Im głośniejsza stawała się piosenka, tym ja stawałam się bardziej wściekła. Mierzyłam szklankę soku pomarańczowego tępym spojrzeniem, starając się zdusić w sobie te wszystkie uczucia, które mnie ogarniały.
Powinnam się cieszyć, że uciekłam z tamtego klasztoru. Jest jednak problem, który i dzisiaj nie pozwala mi czerpać satysfakcji z tej „wielkiej ucieczki” -  ja… wciąż nie uciekłam od swojej przeszłości…
Wiesz, ludzie, których spotkałam, mówią, że jestem takim typowym lekkoduchem, że zawsze mam uśmiech na twarzy, ale tak naprawdę nie wiedzą, co jest za tym uśmiechem. Że zawsze kryje się w nim smutek i żal. Z powodu tego, że nie znajduję na swojej drodze przyjaciół, że mój ojciec to je*any ćpun i alkoholik.
Widzisz, ktoś mądry mi powiedział, że „dopóki nie pogrzebiesz przeszłości w dobrej trumnie i nie zapalisz jej świeczki, już zawsze będzie cię dręczyć”. Miał rację…
Tamtego wieczoru wyszłam po prostu z karczmy i poszłam wynająć sobie jakiś pokój, by tam zmrużyć oko i ruszyć w dalszą drogę ku… wolności.
Minęło parę miesięcy w mojej podróży, zdawało mi się nawet przez chwilę, że odnalazłam swoje miejsce. A gdzie? Posłuchasz to się dowiesz.
Otóż pewien dosyć młody mężczyzna zaprosił mnie do wspólnej żeglugi z nim i z resztą jego znajomych na  wielkim żaglowcu. Zgodziłam się praktycznie bez zastanowienia, bo w końcu kto przepuścił by okazję do świetnej zabawy? Tak, na początku to była świetna zabawa. Urządzaliśmy po prostu dzikie imprezy, odkrywaliśmy różne miejsca – nawet te, które były dotychczas poza zasięgiem ludzi – ale jak wszystko, co dobre, i to musiało się kiedyś skończyć. Pomiędzy mną a jego dziewczyną wystąpił pewien konflikt. Już nie chcę mówić, o co poszło, to była kłótnia o bzdurę. A ja nie chcę wyjść na niemądrą, bo pokłóciłam się z powodu takiej błahostki.
Tak czy inaczej – wtedy fraszką się to nie wydawało i te drobne pstryczki w nos, które wymierzałyśmy sobie nawzajem, przerodziły się szybko w ostry konflikt. Potem jednak pogodziłyśmy się obie i żeby to uczcić, postanowiliśmy to opić, jak to na żeglarzy przystało.
Najpierw jedna szklanka rumu, później druga, a na końcu trzecia… Już powoli zaczynałam tracić rachubę, aż w końcu zwaliłam się na podłogę, by tam usnąć sobie i pozwolić, by mój organizm poradził sobie z alkoholem sam. Nigdy nie miałam mocnej głowy, więc nie dziwiło mnie takie zakończenie.
Nazajutrz obudziłam się na łódce, która spokojnie dryfowała sobie na środku morza. Nie wiedziałam, gdzie jestem – miałam tylko mapę, dwa wiosła i strasznego kaca, a przy tym brak pojęcia o miejscu, w którym się znajdowałam.

Rozmyślałam o tym wszystkim, znajdując się w podobnym miejscu. Stałam przy burcie „Perły”, przyglądając się jak statek przecina fale. Tak, tak, Kaori znowu na statku. Czy się bałam, że skończy się tak jak poprzednio? Nie, raczej nie.
Tym razem znajdowałam się w towarzystwie kogoś, kto raczej by mnie nie wyrzucił na środku morza.
Byłam w końcu do czegoś potrzebna. Miałam informacje. A osoba, która zarządzała tym pływającym burdelem, ich potrzebowała.
Nadal patrzyłam to na horyzont, to na mierzeję, którą właśnie mijaliśmy, czasami na falę. Niestety, mój spokój i przyjemność z podziwiania widoków musiały zostać zakłócone. Przez jedną bardzo irytującą osóbkę, która dała mi schronienie na swoim statku.
Kapitan statku, znany także jako Kuroki Masaki, Kuro czy też – jak ja go nazywam – „Największa Moczymorda Wszechczasów” podszedł do mnie chwiejnym krokiem i położył spoconą rękę na moim biuście. Warknęłam ostrzegawczo.
- Och, spokojnie! – rzekł kapitan, uśmiechając się zalotnie. – Może rumu? – Uśmiechnął się do mnie, pokazując butelkę, w której była tylko do połowy pełna.
Kuro nie spieszyło się, żeby zdjąć z rękę moich krągłości i żeby przestać mnie irytować swoim infantylnym zachowaniem. Jakbyś pierwszy raz kobietę widział, pomyślałam. Westchnęłam ciężko, w końcu jednak odpowiedziałam mu na pytanie, które zadał.
- Nalewaj.

Offline

 

#4 2013-01-05 19:07:59

Shay

Avatar

37075627
Call me!
Zarejestrowany: 2010-03-14
Posty: 2648
Punktów :   

Re: Different stories.

3. Kto jest w lustrze?
(Connor's point of view)

Kim jestem? Takie pytanie zadaję sobie za każdym razem, gdy patrzę w lustro. Kim jest ten rudy, wysoki facet naprzeciw? Czy to ja, czy to kolejny wymysł mojego umysłu, który notorycznie funduje mi przeloty od najgłębszych dolin aż do szczytów gór?
Nie wiem. I zapewne nigdy się nie dowiem, głównie dlatego, że nigdy nie zdaję sobie sprawy z tego, co jest wyłącznie iluzją, a co bytem realnym.
Czemu zastanawiam się nad swoją tożsamością? Zapewne nie spędzałoby mi to snu z powiek, gdyby nie jeden fakt.
Ludzie.
Zawsze miałem przyjaciół, kumpli i znajomych. Lubię z niektórymi pogadać, mamy wspólne zainteresowania, możemy sobie powiedzieć dużo rzeczy. Niby wszystko jest w porządku, ale coś w tym wszystkim nie pasuje do układanki. Nawet chyba wiem, jaki to element.
Oni za każdym razem wspominają mnie inaczej.
Mój przyjaciel z wczesnego dzieciństwa mówił, że jestem chyba najweselszym człowiekiem, którego widział. Że smutek jest u mnie tak rzadko spotykany, jak śnieg w środku lata w Narodzie Ognia. Tak, tak, dokładnie tak mówił.
Mój kolega, którego poznałem na studiach, mówił „Connor, jesteś szalony”. Że zawsze mam takie pomysły, których nikt normalny by nie wymyślił, że jestem posiadaczem tego specyficznego uroku ekscentryka.
Moja znajoma, która handluje truskawkami, zwykła opowiadać, że moje szczęście zaczyna się w chwili, gdy biorę do ust mały, czerwony owoc. Mówiła o moim uśmiechu, o tym, że nigdy nie widziała jeszcze, żebym uśmiechał się w pełni szczerze. Tylko przy jej straganie chyba nagle się ożywiałem.
Te wszystkie wspomnienia, to wszystko, co powiedzieli, składa się w jedną całość. Ten, który mówił o najweselszym człowieku, przyjaźnił się z zdrowym Connorem. Kolega, który mówił o szaleństwie, znał mężczyzna, który powoli zaczynał tracić głowę. A znajoma już widziała kogoś, dla kogo w rzeczywistym świecie miejsca nie ma.
To wszystko składa się w jedną całość, w jeden obraz. A czego obraz? Mojej choroby. Bo widzisz, ja jestem schizofrenikiem.
Moje życie – z powodu schizofrenii - jest złożone z halucynacji, urojeń, smutku, złości, tych małych pokruszonych elementów dawnej tożsamości, które próbuję pozbierać i ułożyć z nich jedną całość i realności, która powinna być dla mnie jasna, a nie pozostawać tylko zbiorem domysłów, których i tak nie mogę sprawdzić.
Bo widzisz – normalny człowiek nie zastanawia się, czy siedzi przy stole ze swoją córką i wymienia z nią dowcipne i niezwykle kąśliwe spostrzeżenia na temat rzeczywistości. Nigdy się też nie zastanawia, co by było, gdyby się okazało, że jego córki nigdy nie było. Po prostu przyjmuje pewne fakty w swoim życiu jako oczywistą oczywistość i nawet nie dopuszcza możliwości, że cała jego przeszłość mogła być fikcją, która istniała tylko wyłącznie w jego umyśle.
A ja? Jestem inny. Za każdym razem, gdy rozmawiam ze swoją córką i patrzę na jej  roztrzepane czarne włosy i skrzące się zielone oczy, za każdym razem, kiedy żartujemy, zastanawiam się, kiedy to wszystko się skończy. Zadaję sobie w myślach chore pytanie - „Jak długo będę ją widział? Czy to część rzeczywistości czy tylko mój umysł płata mi figle?”.
Gdy leżę w łóżku obok pięknej dziewczyny i zachwycam się jej urodą, myślę, czy to rzeczywistość czy jakaś cholerna halucynacja.
Bardzo się boję momentu, kiedy okaże się, że moja córka, wszyscy znajomi, dziewczyny, z którymi spędzałem miło czas rozwieją się jak pył. W gruncie rzeczy - jeśli oni wszyscy są halucynacjami, to nie chcę, aby znikali. Oni… definiują to, kim jestem.
Gdy jestem z moją córką, jestem ojcem, któremu bardzo zależy na swojemu dziecku. Jestem nadopiekuńczy, trochę paranoiczny, aczkolwiek wiem, że robię to w jakimś celu. By ją ochronić przed wszystkimi niebezpieczeństwami.
Gdy jestem z przyjaciółmi, znajomymi, jestem kolegą o nieco makabrycznym poczuciu humoru, aczkolwiek zawsze znajdującym się w centrum wydarzeń towarzyskich. Taką duszyczką, która wszystko ożywia. (Niestety, nie dałem rady ożywić siebie)
A gdy jestem z dziewczyną, której najwyraźniej zależy mi na kontakcie ze mną, jestem inny niż w tych dwóch przypadkach. Jestem dżentelmenem, szarmanckim mężczyzną z poczuciem humoru, szelmowskim uśmieszkiem i ładnym garniturem…
Wiesz co? Pragnę odgadnąć, która z tych rzeczy jest prawdą. Chcę wiedzieć, kim właściwie jestem – czy stoję na szczycie, czy czołgam się po samym dnie. Chcę wiedzieć, co inni ludzie sądzą o mnie – czy jestem lubiany, czy też nie. Chcę wiedzieć, czy moja córka istnieje naprawdę.  I jeszcze jedno… chyba najważniejsze…
Jaki procent mojego świata jest prawdziwy?

Kiedy rozmyślałem o tych wszystkich rzeczach, akurat stałem przed lustrem i usiłowałem doprowadzić się do względnego ładu za pomocą brzytwy, którą ścinałem swój trzydniowy zarost.
Miałem iść na bankiet u przyjaciela, więc musiałem być jakoś przygotowany, a nie wyglądać jak uciekinier z zakładu psychiatrycznego. 
Starałem się golić w miarę dokładnie i precyzyjnie, lecz nagle poczułem, że po mojej twarzy spływa ciepła, płynna substancja. Westchnąłem, zacięcia przy goleniu to rzecz, która sprawia, że unikam ścinania zarostu jak diabeł święconej wody. Przetarłem wierzchem dłoni rozcięcie na policzku i zacząłem przyglądać się krwi, która brudziła moją rękę. Moje oczy rozszerzyły się z wrażenia, gdy do głowy wpadła jedna, bardzo dobra myśl.
- A co by było, gdybym wbił to w żyłę? – pomyślałem – Czy ktoś zauważyłby, że mnie nie ma? Przecież to mogłoby… oszczędzić wiele kłopotów. Sam, moim znajomym, rodzinie…
Przyłożyłem umoczoną w krwi brzytwę prostopadle do nadgarstka. Zdałem sobie nagle sprawę, że wystarczyłoby wbicie tej brzytwy i odczekanie paru bolesnych minut, bym się wykrwawił. Szybka śmierć dla takiego jak ja.
„Wbijaj, wbijaj, wbijaj!” – zdawał się mówić głos, który nie należał do mnie, ale wciąż słyszałem go w swojej głowie. Był agresywny i głośny, ale trudno było nie ulec jego propozycji. Już prawie wbiłem brzytwę w żyłę, już byłem o krok o swojej śmierci, ale coś pokrzyżowało moje plany.
Usłyszałem głos, tym razem jednak brzmiący nie w mojej głowie, a w salonie. Upuściłem ostry przedmiot do umywalki, po czym wytarłem twarz ręcznikiem.
Do łazienki wpadł mój kumpel, po czym z lekką dezaprobatą spojrzał na mnie. Byłem prawie nagi, tylko jedna strona mojej twarzy była ogolona i na dodatek miałem wielkie cienie pod oczami. Mnie wprawdzie to nie za bardzo przeszkadzało, mogłem na to przyjęcie pójść kompletnie nagi i nie zrobiłoby mi to większej różnicy, ale mojemu kumplowi najwyraźniej nie podobało się moje podejście do takich spraw.
- Wyglądasz, jakby cię moździerz przejechał! – wykrzyknął.
- Wybacz, ale mam dzisiaj ciekawsze zajęcia do roboty niż podrywanie z tobą panienek na przyjęciu urodzinowym Retta… - powiedziałem, po czym wzruszyłem ramionami w geście bezradności. Szczerze mówiąc, najchętniej nie wychodziłbym z domu w ogóle, ale oni się tak strasznie uparli...
- Posłuchaj, większość panienek, jak nie wszystkie, będzie tobą oczarowana, rozumiesz? No i ja wezmę te panny, które tobie nie przypadną do gustu, a ty weźmiesz te lepsze sztuki… A wtedy pociupciamy sobie oboje, i ty, i ja! - usiłował mnie przekonać.
Zaczął mnie topić w swoim morzu argumentów na temat tego, czemu powinienem pójść do Retta. Że będą dobre napoje alkoholowe, że świetnie się wybawimy, że powyrywamy świetne panny.
- Dałbyś już spokój! – powiedziałem, ucinając wszelkie dyskusje zirytowanym tonem. – Pójdę. Będzie kur*wsko fajnie - wymruczałem bez żadnego entuzjazmu w swoim głosie.

Offline

 

#5 2013-12-27 15:39:23

Aruchi

BB

Zarejestrowany: 2009-07-21
Posty: 4216
Punktów :   

Re: Different stories.

Będę spamować, I'm not even sorry.
Najbardziej podobał mi się chyba Sam i Connor POV, może dlatego, że mam mieszane uczucia co do Kaori, ale wszystkie są świetne. Jak zawsze.
Będziesz to może kiedyś kontynuować? Tak się zastanawiam.

P.S. Kiedy nowe "Problemy"?

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.pl